Czasami życie przynosi nieoczekiwane niespodzianki...
Taką właśnie niespodzianką był dla nas nowy film Jima Jarmuscha, który po czterech latach nieobecności wrócił do świata długiego metrażu zgarniając Złotą Palmę w Cannes. Właściwie
Taką właśnie niespodzianką był dla nas nowy film Jima Jarmuscha, który po czterech latach nieobecności wrócił do świata długiego metrażu zgarniając Złotą Palmę w Cannes. Właściwie "niespodzianka" jest tutaj kluczowym słowem. Niespodzianką jest list, który otrzymuje główny bohater, rola Billa Murraya, Sharon Stone(!), muzyka i zakończenie. Chociaż tego ostatniego mogliśmy się po Jarmuschu spodziewać. Głównym bohaterem "Broken Flowers" jest Don Johnston (Murray), starzejący się playboy, którego opuszcza dziewczyna ("Czuję się jak twoja kochanka, a ty nawet nie masz żony?"). W tym samym czasie Don dostaje tajemniczy, niepodpisany list zapakowany do różowej koperty. List ten niesie bardzo zaskakujące nowiny. Anonimowa nadawczyni informuje Dona o tym, że ma dziewiętnastoletniego syna. Don na zmianę traktuje to raz jako żart, a raz na serio, aż w końcu za namową swojego szurniętego sąsiada o detektywistycznych ambicjach, postanawia odwiedzić cztery kobiety, które mógł zapłodnić 20 lat temu. Trudno ten film wrzucić do jakiejś szufladki. Łączy w sobie komedie romantyczną, film drogi i dramat psychologiczny. Wycieczka Dona to dla niego podróż w głąb własnej przeszłości. Wizyty u kolejnych kobiet są skrajnie różne, Don poznaje różne strony samego siebie. "Don Juan", bo tak nazywają go ludzie, wreszcie otwiera oczy. Przemiana jednak nie następuje. To by było zbyt banalne i nierzeczywiste. A widz zostaje lekko uszczypnięty. Jarmusch kpi, bowiem z jego przyzwyczajeń do schematycznej akcji, dialogów i gry aktorskiej. Bo akcja porusza się tu powoli, odsłaniając nam kolejne wskazówki mogące prowadzić do prawdy. Bo dialogi są tu proste, często niechciane, prowadzone na siłę. Bo gra aktorska w wykonaniu Billa Murray, opiera się głównie na mimice twarzy (a raczej jej braku) i skąpych ruchach ciała. Muzyka Mulatu Astatke dodaje niesamowitej atmosfery snu, niespełnionego marzenia. To uczucie tworzą też krótkie retrospekcje, w których reżyser bawi się kolorami oddając w ten sposób dezorientacje naszego bohatera. I naszą. Bo choć Jim daje nam mnóstwo wskazówek to jednak rezygnuje z wyjaśnienia problemu. Przekazuje w ten sposób widzowi coś, co w kinie występuje niezwykle sporadycznie. Jednakże film Jarmusch mimo gorzkiego momentami przesłania, to wciąż ciepła i zabawna komedia, ze specyficznym, typowo jarmuschowskim humorem, może trochę bardziej przystępnym niż w jego poprzednich filmach (z podkreśleniem "Kawy i papierosów"). Kiedy w morzu hollywoodzkich, komercyjnych bzdur pojawia się świecąca perełka, należy szybko ją wychwycić i unieść wysoko, a to dlatego, że to właśnie dzieła takich beztroskich reżyserów jak Jim Jarmusch przywracają wiarę w magię kina, którą tak trudno ostatnio odnaleźć.